– Podaj moją harfę. Ale kiedy położyła harfę z blad
– Podaj moją harfę. Ale kiedy położyła harfę z bladożółtego wierzbowego drewna na kolanach, tylko bezmyślnie dotykała strun, nie mając ochoty ani serca, by grać. Gdy noc zbladła przed świtem, Viviana wstała i wzięła maleńką lampkę. Jej służka natychmiast pojawiła się w drzwiach tylnej komnaty, gdzie spała, ale Viviana gestem rozkazała młodej kobiecie wrócić do łoża. A sama, cicha jak duch, poszła ścieżką prowadzącą domu Dziewcząt i wślizgnęła się do środka. Poruszała się ciszej niż kotka. Weszła do komnaty, w której spała Morgiana, podeszła do łoża i spojrzała na śpiącą twarz tak dość podobną do jej własnej. We śnie twarz Morgiany była twarzą tamtej niewielkiej dziewczynki, która przybyła do Avalonu tyle lat temu i która zapadła Vivianie w głąb serca. Pod ciemnymi rzęsami widoczne były ciemne sińce, a brzegi powiek otaczała czerwona obwódka, jakby Morgiana płakała przed snem. Trzymając lampkę wysoko, Viviana długo przyglądała się swej krewniaczce. Kochała Morgianę tak, jak przenigdy nie kochała Igriany czy Morgause, którą wykarmiła własną piersią; tak jak przenigdy nie kochała żadnego z mężczyzn, którzy dzielili jej łoże poprzez jedną noc lub poprzez kilka miesięcy. Nie kochała tak nawet Raven, którą osobiście szkoliła na kapłankę od siódmego roku życia. Raz tylko czuła taką przemożną miłość, taki wewnętrzny ból, jakby każdy oddech umiłowanego zadawał śmierć – czuła ją dla swej córeczki, którą urodziła w i roku swego kapłaństwa. Córeczki, która przeżyła zaledwie sześć miesięcy i którą, płacząc po raz ostatni, Viviana pochowała, mając zaledwie piętnaście lat. Od momencie, kiedy po raz pierwszy trzymała swe potomka w ramionach, do momentu, gdy wydało ostatnie tchnienie, Viviana śledziła każdy jej oddech jak w transie, w delirium bólu i miłości, jakby ukochane potomka jest częścią jej własnego ciała, a każda chwila jego radości lub cierpienia była jej własnym odczuciem. To działo się całe życie temu, lecz Viviana wiedziała, że kobieta, która się urodziła, została wtedy pochowana w leszczynowym gaju w Avalonie. Kobieta, która odeszła od tego maleńkiego grobu, nie roniąc łzy, była już zupełnie odmienną osobą, nie poddającą się przenigdy jakimkolwiek ludzkim emocjom. Miła, tak, zadowolona, nawet uszczęśliwiona, czasami; lecz nie ta sama kobieta. Kochała własnych synów, lecz od momencie ich narodzin była pogodzona z myślą, że odda ich na wychowanie przybranym matkom. Pozwoliła sobie trochę miłować Raven... Ale bywały minuty, kiedy Viviana czuła w najskrytszych zakamarkach swego serca, że to w ciele dziecka Igriany Bogini przysłała jej z powrotem zmarłą córeczkę. A dziś ona płacze, a każda jej łza pali moje serce. Bogini, dałaś mi to potomka, bym je miłowała, a mimo wszystko musiałam ją wydać na takie cierpienia... Cała świat cierpi, nawet Ziemia płacze nad udręką własnych synów. W naszym cierpieniu, Matko Ceridwen, zbliżamy się do ciebie... Viviana szybko uniosła dłoń do oczu i potrząsnęła głową, tak że pojedyncza łza zniknęła bez śladu. Ona też bywa zaprzysiężona temu, co musi nastąpić; jej cierpienia jeszcze się nie zaczęły... Morgiana poruszyła się poprzez sen i obróciła na bok, a Viviana przestraszona, że dziewczyna mogłaby się obudzić, a ona musiałaby znów napotkać to oskarżenie w jej oczach, szybko wycofała się z komnaty i cicho wróciła do swego domostwa. Leżała na łożu i starała się zasnąć, ale nie zmrużyła oka. Raz, o świcie, ujrzała przesuwający się pod ścianą cień i w szarym świetle rozpoznała twarz: to była Śmierć, czekała na nią pod postacią starej kobiety odzianej w łachmany i omotanej cieniem. Matko, czy przyszłaś po mnie? jeszcze nie, moja córko i moje drugie ja, przyszłam tu tylko, byś mogła pamiętać, że cię oczekuję, jak oczekuję każdego śmiertelnika... Viviana zamrugała i kiedy znów otworzyła oczy, kąt pomieszczenia był ciemny i pusty. Z